Wydaje mi się, że wreszcie osiągnęłam perfekcję w aranżacji
pokoiku Mai. Jest taki słodki, katalogowy, blogowy... (Hmm, tak, tak, to ironia).
Jest i tipi, które Róża dostała na chrzciny, drewniany wózek (prezent gwiazdkowy), różowe i szare pompony, które lubi robić moja siostra, kropki i gwiazdki na ścianach i szafie, cottonballsy, i kolorystyka dopasowana w ogóle i w szczególe: szaro – różowo – biała. A szafa ma nawet porcelanową gałkę różową w białe kropki (KiK)...
Ład i porządek. Zabawki pochowane w pudłach z leroya, poduchy
na łóżku i kolorystycznie dopasowane przytulanki, plakaty polecane na kilku blogach, książki wystawione na
półkach z Ikei (akurat to pomysł świetny. Znajdują się tu książki, które
aktualnie czytamy. Wszystkie z biblioteki, bo po co kupować, żeby zajmowały miejsce na
półce i kurzyły się, jak można czytać codziennie inną).
Eh, słodko, cukierkowo, katalogowo.
Najgorsze jednak, że na finiszu ten pokój zupełnie przestał
mi się podobać. Jest niefunkcjonalny, przesłodzony. Nie ma tu dziecka, tylko
wystawowy pokoik do zdjęć.
Czym ma się bawić dziecko w takim pokoiku, jak wszystko
pochowane? Gdzie cudowne twory plastyczne mojej kreatywnej córki? Dlaczego wszystko ma być pod linijkę i pod kolor?
A w kąciku salonowym Róży - po co tyle Fischerów, które przeważnie tylko świecą i grają? Gdzie
zabawki, dzięki którym dziecko myśli, rusza wyobraźnią, rozwija się.
I co? Idą zmiany.
Tym bardziej, że mam ostatnio hopla na Montessori. Czytam w
internecie to, co się da, oglądam i podziwiam.
I w dodatku Montessori łączy się z minimalizmem, który też
swego czasu był moim konikiem. W związku z nim sprzedałam kilka mebli, rozdałam
trochę książek, pozbyłam się wielu ciuchów i innych niepotrzebnych rzeczy. A
zabawki, którymi moje dzieci się nie bawią po prostu sprzedaję i kupuję takie,
którymi się zainteresują.
Teraz czas więc na jeszcze większe odgracanie, pozbywanie
się nadmiaru, postawienie na niewiele zabawek, ale rozwijających, i przede
wszystkim czas na „udostępnienie” pokoju i jego zabawek dziecku.