Tytuł posta zapożyczyłam od bardzo ciepłej książki G. Gargaś, idealnej na grudniowe wieczory.
My jak co roku przeżywaliśmy dwie Wigilie, najpierw z poznańskimi dziadkami, potem z drugimi, którzy mieszkają hen daleko.
Nie jestem zwolenniczką przeładowanych stołów, dlatego jedzenia było u nas w sam raz. Tradycyjnie barszczyk z uszkami (robionymi w tym roku głównie przez moją starszą córkę), rybka, dodatki, potem kawa, herbata i ciasta. No i oczywiście prezenty dla dziewczynek.
Druga Wigilia (wyjazdowa) była troszkę huczniejsza, było więcej dzieci, zatem większy rozgardiasz i więcej śmiechu.
Z perspektywy lat stwierdzam, że nie liczy się to, co się dostanie czy też dostało, tylko sam fakt oczekiwania, podglądania tego, co leży pod choinką, a potem wręczania prezentów przez dyżurną Mikołajkę. Choć oczywiście prezenty sprawiły wszystkim dużo radości, bo były dużo wcześniej wyszukane i odpowiednio dobrane.
Jednak moja starsza córeczka stwierdziła przed wyjazdem, że głupia jest ta piosenka, gdzie śpiewają, że dzieci najbardziej nie mogą się doczekać prezentów, bo ona najbardziej nie mogła się doczekać spotkania ze swoim kuzynem Leonkiem.
Takie też powinny być te święta - rodzinne. My kolejne dni też będziemy przeżywać rodzinnie.
Zatem: Wesołych Świąt, raz jeszcze wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz